Data: środa, 4 Kwiecień 2012 autor: Redakcja
Kiedy o 4:40 w nocy z piątku na sobotę odpalałem telewizor, byłem pełen najgorszych obaw. Mając w pamięci australijską rundę Grand Prix sprzed 10 lat, przewidywałem smutną powtórkę z rozrywki. Przypominałem sobie wypełniony w połowie stadion, tor o betonowej konsystencji z łukami płaskimi jak giertychowska Ziemia i wszechobecną nudę, przerywaną drobnymi smaczkami w stylu kłótni zawodników z arbitrem. Mówiąc krótko, tamte zawody stanowiły wyjątkowo marną promocję żużla, o czym najdobitniej świadczy fakt, że była to pierwsza i ostatnia wizyta cyklu na Antypodach. Aż do teraz.
Czy jednak teraz miało być lepiej? Po obejrzeniu zdjęć stadionu, plasującego się pod względem infrastruktury gdzieś pomiędzy naszymi Kolejarzami z Opola i Rawicza, oraz odkryciu ogromnej długości toru (co nigdy nie wróży dobrze), odpowiedź była jednoznacznie negatywna. Bałem się wręcz, że z uwagi na porę rozegrania zawodów i potężny niedobór snu, popełnię najgorsze z kibicowskich faux pas i zwyczajnie usnę (dotychczas zdarzyło się to tylko raz, kiedy lekko wczorajszy próbowałem obejrzeć powtórkę sakramencko nudnego GP w Gelsenkirchen).
Pierwsze zaskoczenie nadeszło od razu po przeniesieniu obrazu ze studia telewizyjnego do Auckland. Stadion, choć istotnie biedny, wypełnił się do ostatniego miejsca. Dodając do tego ludzi sowicie rozmieszczonych na pobliskich pagórkach, otrzymaliśmy frekwencję zbliżoną (jeżeli nie wyższą) do tej na polskich rundach GP. Osobiście byłem w szoku. Nowa Zelandia? Kto w tym kraju jeszcze interesuje się żużlem? Od czasów Mitcha Shirry, który skończył karierę blisko 20 lat temu, nowozelandczycy nie doczekali się żadnego zawodnika na przyzwoitym poziomie. Nawet Jason Bunyan, turniejowa dzika karta, jest przecież rodowitym brytyjczykiem (choć istotnie startującym pod egidą Kraju Długiej Białej Chmury). W każdym razie, liczba ludzi na stadionie robiła wrażenie.
Sam turniej, chociaż potrzebował kilku wyścigów na rozkręcenie, okazał się jedną z najlepszych rund ostatnich lat. Stanowił kompletne przeciwieństwo swojego australijskiego odpowiednika sprzed dekady. Tor przygotowano znakomicie, geometria była fenomenalna (zgodnie ze słowami Grega Hancocka rzeczywiście przypominała welodrom, co rzucało się w oczy zwłaszcza na ujęciu prostej startowej od frontu), a zawodnikom nie pozostało nic innego, jak stworzyć kapitalne widowisko. Po kilku wyścigach wyklarował się kwartet potencjalnych faworytów. Gollob, Hancock i Crump prezentowali formę jak za najlepszych lat, imponując pewnością na torze. Do starej gwardii dołączył szalejący Lindbaeck i po dwóch seriach startów właśnie tak wyobrażałem sobie obsadę finału. Niepokoił nieco zagubiony Hampel, ale w jego przypadku byłem dziwnie spokojny o rychłe dopasowanie się do warunków i dołączenie do grona najlepszych.
I rzeczywiście. Jarek od trzeciej serii startów był praktycznie bezbłędny, z jednym wszakże zastrzeżeniem, o którym za chwilę. Na drugim biegunie plasował się Crump, który po fenomenalnym początku później jakby siadł. Hancock, Gollob i Lindbaeck szaleli nadal. O ile ten pierwszy po prostu robił swoje, w swoim charakterystycznym, mało spektakularnym, ale zabójczo efektywnym stylu, to z pozostałej dwójki na torze zdawał się wychodzić sam diabeł. Kulminacja nastąpiła w biegu 15. Lindbaeck wystrzelił ze startu, Gollob po pierwszym łuku jechał ostatni i wiadomo było, że w ciągu najbliższych sekund będzie się działo. Nasz najwybitniejszy zawodnik w historii miał szansę na swoje turniejowe magnum opus. Błyskawicznie uporał się z dwójką zawodników i ruszył w pogoń za ciemnoskórym Szwedem. Kiedy po wyjściu z pierwszego łuku czwartego okrążenia minął swojego rywala po zewnętrznej, wydawało się, że bez problemu dorzuci do puli kolejną trójkę. Niestety, powtórzył błąd ze swojego poprzedniego biegu, w którym ostatni łuk przejechał odrobinę za szeroko. Wtedy obyło się bez konsekwencji, ale tym razem, mając za plecami Lindbaecka w takiej formie, musiało skończyć się źle. No i skończyło. Tomek przegrał o długość motocykla, a marzenia o trzecim 24-punktowym ?maksie? w karierze, dotychczas bardzo realne, odpłynęły w siną dal. Nic to ? pomyślałem sobie. Może nawet dobrze się stało. Wyciągnie wnioski, wprowadzi poprawki i w najważniejszych wyścigach pozamiata.
Zanim jednak dojechaliśmy do półfinałów, wydarzyły się trzy bardzo ciekawe rzeczy. W 16 biegu byliśmy świadkami jedynego upadku tego dnia. Powiększające się dziury przy krawężniku na drugim łuku zaburzyły płynność jazdy Sayfutdinova, który uderzając w Pedersena pozbawił go szans utrzymania na motocyklu. Nie byłoby to może przesadnie groźne, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze – prędkość zawodników, która ze względu na długość toru była większa, niż zazwyczaj. O ile – na przykład – w Vojens Nicki po takim zderzeniu zwyczajnie siadłby na tyłek, tutaj zaliczył spektakularne wyrżnięcie głową w podłoże. I na swoje nieszczęście (teraz jest ?po drugie?) znalazł się centralnie na linii jazdy Hancocka. Mistrz świata wykazał się jednak olbrzymim refleksem i w ostatniej chwili ominął toczącego się Duńczyka, oszczędzając i sobie i jemu potencjalnej kontuzji (w identyczny sposób dwa lata temu uratował Holdera w Toruniu, choć wówczas jego hak zdążył nieco pokiereszować Australijczyka). W każdym razie, Herbie ? duży szacunek.
Ostatnia seria rundy zasadniczej rozpoczęła się od heroicznej walki Jensona Bunyana o jedyny punkt w zawodach. Przyszywany reprezentant gospodarczy po poprzednich startach zdawał się zmierzać po nieco upokarzającą ?olimpiadę?, ale w wyścigu 17 postanowił to zmienić. Po dobrym starcie z drugiego pola zdołał założyć Kennetha Bjerre i przez następne cztery okrążenia bohatersko bronił swojej pozycji. Kibicowałem mu z całych sił. Jego radość po wyścigu ? urocza. Aplauz publiczności ? wymowny. Ten jeden punkt prawdopodobnie znaczył dla niego więcej, niż pięć dla Harrisa, albo sześć dla Andersena. Takie smaczki zawsze cieszą.
Kilka minut później przyszedł pojedynek Hampela z Sayfutdinovem, który przyćmił absolutnie wszystko, co wcześniej wydarzyło się w zawodach. Tak emocjonującej walki jeden-na-jeden nie oglądaliśmy w Grand Prix od dawna. Wjazd w wiraż na pełnej prędkości dwóch zawodników walczących bark w bark jest jedną z piękniejszych rzeczy, które żużel ma do zaoferowania. I nawet jeśli komentator Olkowicz ma rację, twierdząc, że Emil, mając w pamięci poprzednie wykluczenie odpuścił w jednym czy dwóch momentach ? w niczym nie umniejsza to wyczynu Jarka. Jeszcze kilka lat temu taki bieg w wykonaniu leszczynianina był nie do pomyślenia. Po zeszłorocznym finale w Malilli zrewidowałem nieco pogląd na temat waleczności Hampela na trasie i cieszę się, że od czasu do czasu utrzymuje mnie w tym przekonaniu. Pełna klasa.
No, prawie pełna. Jest w naszym reprezentancie jedna, jedyna rzecz, która uwiera przy oglądaniu jego popisów niczym kamyk w bucie. Objawiła się zarówno w tym biegu, jak i w półfinale. Mowa oczywiście o czołganiu sie przed startem. Jarku! Jesteś na tyle znakomitym zawodnikem, że naprawdę nie jest ci to potrzebne do szczęścia. Swego czasu z tego mało chlubnego procederu słynęli Nielsen, Hamill i Crump, obecnie ? niestety ? Hampel. Z jednej strony szacunek, robi to bowiem tak umiejętnie, że sędziowie już od dwóch lat dają się na to nabierać, ale z drugiej… chyba nie tak to powinno wyglądać.
W każdym razie – w półfinale pomogło. Pominę milczeniem fakt, że sędzia puścił to płazem, wcześniej przerywając bieg po perfekcyjnym i absolutnie regulaminowym starcie Golloba. Mam nadzieję, że panu Gardellowi zostanie to wypomniane. Chodzi bardziej o sam fakt. Że to zwyczajnie niesportowe. I ambiwalentne moralnie. Chociaż mówimy o Polaku, któremu wszyscy kibicujemy z całych sił ? wciąż pozostaje niesmak. A sam półfinał… no cóż. Hampel zrobił to, co zrobił i wygrał. Gollob nie zrobił tego, co powinien (czyli nie powtórzył dwóch kapitalnych startów z pola A w biegu 19) i na trasie nie był w stanie nic zdziałać. Nawet pomimo tego, że miał przed sobą poobijanego Pedersena, który, jak się potem okazało, po wypadku stracił na chwilę świadomość i był srogo poobijany. Odpadł Gollob, po chwili odpadł Lindbaeck i w ten sposób dwóch najfajniej jeżdżących tego dnia zawodników zakończyło swoje przygody z turniejem przed najważniejszym wyścigiem wieczoru. Sam finał, po kolejnym, kompletnie niepotrzebnym równaniu toru nie przyniósł wielkich emocji. Hancock świetnie rozegrał pierwszy łuk, Hampel po krótkiej walce z poobijanym Nickim przyjechał drugi, a Crump, po chwilowym przebudzeniu w półfinale, skończył czwarty. Skłamałbym, gdybym powiedział, że finał nie pozostawił pewnego niedosytu. To mogło ? ba, to powinno! ? wyglądać nieco inaczej. Z przebiegu turnieju to Hancock, Hampel, Gollob i Lindbaeck powinni rozstrzygnąć sprawę zwycięstwa między sobą, w zaciętej walce przez cztery okrążenia. Stało się inaczej. Trudno.
Chciałbym teraz przedstawić subiektywny ranking turniejowych plusów i minusów. Nie ma on całkowitego przełożenia na wyniki końcowe ? chodzi bardziej o to, kto pojechał powyżej, a kto poniżej moich przedturniejowych oczekiwań:
NA PLUS:
- Greg Hancock: zwycięzcy należy się szacunek. Przyznam się bez bicia, że od połowy zeszłego sezonu ustawicznie wieszczę spadek jego formy. Po zdobyciu mistrzostwa ? tym bardziej. Że niby osiągnął już, co chciał, nie musi nic nikomu udowadniać i w 2012 w najlepszym wypadku będzie bił się o medal. Nic z tych rzeczy. Amerykanin pomimo 42 lat na karku wciąż pozostaje nie do zdarcia. Może i biegi z jego udziałem nie podnoszą ciśnienia. Może jego akcje nie powodują opadu szczęki. Ale, niech to szlag, jest tak piekielnie skuteczny. I wiecznie uśmiechnięty. To zawsze się ceni.
- Jarosław Hampel: o nim zdążyłem już napisać wszystko. Szczególny szacunek za pozbieranie się po nieudanym początku i genialny bieg 20. Mała nagana ? wiadomo, za co.
- Tomasz Gollob: po zeszłym sezonie byłem pełen obaw. Kapitalny początek i fatalna końcówka. Problemy ze sprzętem, problemy ze zdrowiem, pewnie też problemy ze znalezieniem odpowiedniej motywacji. Chciałem, naprawdę chciałem, żeby sezon 2010 nie okazał się ostatnim tak rewelacyjnym w jego wykonaniu. No i wychodzi na to, że moje życzenie się spełni. Gollob w Auckland był ? abstrahując od pokładów sympatii, którymi go darzę ? najlepszym zawodnikiem na torze. Bojowy i pewny swego. Profesor na motocyklu, który wciąż pokazuje młodszym, jak robią to najlepsi. Zgoda, w półfinale nie wyszło. I nie należy zwalać winy ani na lotny start Hampela, ani na równanie toru. Wybrał pole, które wymagało perfekcyjnego wyjścia spod taśmy. Nie zrobił tego. Szkoda. Tym niemniej wrażenie ogólne ? rewelacja.
- Antonio Lindbaeck: najbardziej nieprzewidywalny zawodnik w stawce. Potrafi być najlepszym zawodnikiem na torze, by w następnym turnieju jeździć pół okrążenia za pozostałymi. W tym roku zaczął imponująco. W Auckland był piekielnie szybki i waleczny. Jest drugim po Gollobie największym przegranym końcówki turnieju. Mimo wszystko występ znakomity, ale chyba nikt nie potrafi przewidzieć, jak zaprezentuje się w kolejnych rundach.
NA MINUS:
- Emil Sayfutdinov: rosyjski rodzynek wydawał się być na początku sezonu w strasznym gazie. Wygrany Memoriał Alfreda Smoczyka i dobre występy w sparingach predestynowały go do roli jednego z głównych faworytów do wygranej. Po trzech seriach startów, gdy na koncie miał (1,2,3) sądziłem, że znalazł optymalne ustawienia i jeszcze narobi sporego zamieszania. No i narobił, ale raczej nie takiego, o jakie mu chodziło. Najpierw sytuacja z Pedersenem (swoją drogą, imponująca jest skłonność tej dwójki do powodowania wzajemnych upadków. Który to już raz?), później rewelacyjny, ale przegrany pojedynek z Hampelem i Emil zakończył rundę zasadniczą z zaledwie ośmiona punktami. W półfinale odpadł bez większej walki. Jazda lepsza niż wynik, ale mimo wszystko ? rozczarowanie.
- Chris Holder: oczywiście, w jego przypadku istnieje olbrzymia okoliczność łagodząca. Domyślam się, że ciężko myśleć o jeździe na motocyklu, gdy kilka godzin wcześniej urodziło ci się dziecko. Nie zmienia to jednak faktu, że Holder poza jednym wygranym biegiem odjechał straszną kaszanę i to właśnie na swoim kontynencie zaliczył najgorszy występ w Grand Prix w życiu.
- Kenneth Bjerre: pierwsze dwa starty bardzo poprawne (2,2), później olbrzymie problemy sprzętowe (dwa defekty w dwóch biegach z rzędu, co nie zdarza się często), a na samym końcu porażka ze zdecydowanie odstającym od reszty stawki Jasonem Bunyanem. Może to sygnał, że najwyższy czas przesiąść się na GM-y…?
- Andreas Jonsson: o ile kiepskie występy dwóch przytoczonych wyżej dżentelmenów da się logicznie wytłumaczyć, to sobotnia dyspozycja aktualnego wicemistrza świata pozostaje dla mnie kompletną zagadką. Pierwszy bieg super, efektowny atak po zewnętrznej na ostatnim wirażu i zwycięstwo, a później… dramat. Nie da się tego inaczej określić. Warto było oglądać jego jazdę tylko ze względu na czadowy kevlar, posiadający absolutnie rozczulającą genezę. Chyba nie ma w stawce drugiego zawodnika, który jeździ w barwach wybranych mu przez synka na cześć ulubionej kreskówki.
Podsumowując: bardzo udany początek sezonu. Mnóstwo ciekawych wyścigów, jazda w kontakcie i emocje… no, prawie do samego końca. Pomimo ciut rozczarowującego finału i tak dostałem znacznie więcej, niż oczekiwałem. Mam nadzieję, że cykl wróci za rok dokładnie w to samo miejsce. Niepokojące są jedynie doniesienia komentatora o protestach zamieszkującej okolice stadionu ludności, które zrodziły w głowach organizatorów pomysł przeniesienia zabawy kilkanaście kilometrów dalej. Mam inne rozwiązanie: zamiast zmieniać to, co z takim powodzeniem zostało sprawdzone, lepiej rozdać pobliskim malkontentom nauszniki. Albo namówić ich na wyjazd do krewnych na czas zawodów. Albo niech następnym razem po prostu przyjdą na stadion! Dobry żużel przede wszystkim. Dziękuję za uwagę.
Marcin Kuźbicki
Podobne artykuły:
- Piórem po torze: Słowo o Lee i podsumowanie GP Czech
- Piórem po torze: Leszczyńska klątwa. Podsumowanie pięciolecia GP Europy
- Piórem po torze: Żużel po lubusku
- Piórem po torze: Za nami I kolejka Ekstraligi żużlowej 2012
- Otwarcie na Wschód – Moje wspomnienie z Togliatti
Tagi: Piórem po torze
Kategoria: Piórem po torze | Komentarze (0)