Data: czwartek, 24 Maj 2012 autor: Redakcja
Zeszły tydzień nie był dobrym czasem na podsumowania. Śmierć Lee Richardsona przyćmiła jakiekolwiek inne wydarzenia, skłaniając (mam nadzieję) wszystkich kibiców żużla do chwili refleksji i zadumy. Nie chodzi oczywiście o refleksję w stylu ?koniecznie znaleźć winnego?, czy ?wszystko przez nawierzchnię/nowe tłumiki/brak próby toru?. To był nieszczęśliwy wypadek, na który złożyło się wiele czynników, ale najważniejszym z nich był pech. Tak naprawdę ta sytuacja mogłaby spotkać każdego żużlowca na każdym torze. Oczywiście, dyskusja o podnoszeniu bezpieczeństwa jest jak najbardziej zasadna, ale węszenie teorii spiskowych wydaje mi się w tych okolicznościach nie na miejscu. A aferę w Gorzowie z litości przemilczę.
>Cóż można napisać więcej. Jakiekolwiek próby przelania na papier powagi całej sytuacji są z góry skazane na niepowodzenie. Slogany o wstrząsie, szoku i bólu wywołanym przez tą śmierć, jakkolwiek prawdziwe, są truizmami. Podobnie jak stwierdzenia, że światowy żużel stracił bardzo wartościowego zawodnika. O tym wie każdy. Dlatego ze swojej strony zakończę ten temat ? wszystko, co istotne, zostało już napisane. Spoczywaj w pokoju, Lee.
Ponieważ w tej rubryce podsumowania GP stanowią istotną część, nie sposób nie napisać kilku słów o Pradze. Chociaż teraz pewnie mało kto o tym pamięta, wydarzyło się kilka rzeczy wartych odnotowania. A że już za chwilę Goeteborg, warto je sobie przypomnieć.
Przede wszystkim, pod względem atrakcyjności czeski turniej zdecydowanie odstawał od poprzednich dwóch rund. Pomimo starań toromistrza Topinki i chęci przygotowania nawierzchni w angielskim stylu (co jest bardzo słusznym kierunkiem), na dystansie w poszczególnych biegach nie działo się zbyt wiele. Mam też dziwne podejrzenie, że nietypowy ?ciąg? poszczególnych pól startowych w pierwszej części zawodów nie był przypadkowy. Jeszcze w czasach 25-biegowej tabeli, eliminatorów i dwóch dzikich kart, gospodarze mieli swoich reprezentantów w dwóch pierwszych biegach na czwartym polu. Często, również w Pradze, działo się tak, że w zadziwiający sposób właśnie to pole dawało pokaźny handicap. Obecnie takich sytuacji siłą rzeczy już nie ma, ale czy nikogo nie zdziwiło, że akurat pole nr 3, z którego inaugurował turniej Josef Franc, było w pierwszej fazie tak dobrze przygotowane? Zwłaszcza w porównaniu do absolutnie beznadziejnego pola nr 2, z którego w pierwszej serii nikt nie był w stanie porządnie wystartować? Oczywiście wraz z rozwojem zawodów sytuacja się zmieniała, ale nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że początkowy ?układ sił? został jednak zaplanowany.
Dla Polaków również był to zdecydowanie najgorszy turniej w tym sezonie. Największą niespodzianką in minus jest oczywiście postawa Jarka Hampela, który w dotychczasowych turniejach na Markecie za każdym razem kwalifikował się do finału, a teraz nie udało mu się załapać nawet do czołowej ósemki. Prawdopodobnie trzeba to zwalić na karb zwykłej niedyspozycji dnia, ale warto zauważyć, że Jarkowi został odebrany pokaźny (chociaż wątpliwy moralnie) atrybut w postaci? czołgania się przed startem. Sędzia był tym razem bardzo uważny i nie pozwalał nikomu na podobne zagrywki. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że Hampel bez lotnych startów nie jest w stanie osiągnąć porządnego wyniku, ale na pewno była to ciekawa zależność.
Wbrew zajętemu miejscu, nie zaimponował mi również Tomek Gollob. W dwóch pierwszych startach ewidentnie pomogły mu dobre pola startowe, w trzecim trafił na wyjątkowo łatwą obsadę, no a w dwóch kolejnych nie zdobył nawet punktu. Tak naprawdę jedynym dobrym wyścigiem w wykonaniu Polaka był półfinał, gdzie na trasie wydawał się szybszy nawet od szalejącego Pedersena. Stanowiło to znakomity prognostyk przed finałem, ale niestety, w najważniejszym wyścigu dnia ponownie męczył się okrutnie, wyszarpując raptem najniższy stopień podium kosztem Hancocka. Dziwne.
Warto zwrócić uwagę na klasyfikację generalną. Po trzech turniejach panuje w niej nieprawdopodobny ścisk, pierwsze i piąte miejsce dzieli zaledwie pięć punktów, więc już wkrótce wszystko może przewrócić się do góry nogami. Jak dotąd nie zdołał wybić się żaden dominator, co świetnie rokuje na dalszą część sezonu (no chyba, że byłby nim któryś z Polaków, wtedy w porządku). W Pradze brylowała nieśmiertelna stara gwardia, ale młodzi bardzo szybko mogą zgłosić aspiracje do zajęcia ich pozycji. Na pewno będzie ciekawie.
NA PLUS
- Josef Franc: bez cienia wątpliwości występ Czecha należy uznać za największą sensację tegorocznego cyklu. Przed turniejem każdy punkt w jego wykonaniu jawił mi się jako abstrakcja, ale to, co zobaczyłem na torze, wyrwało mi gałki z oczodołów. Trzy pewnie wygrane wyścigi, z czego jeden w niemożliwie wręcz trudnej obsadzie (już pokonanie kogokolwiek z trójki Crump, Hancock, Gollob byłoby sensacją, ale żeby wszystkich naraz?!), a inny po przeprowadzeniu najbardziej efektownej akcji dnia (mowa oczywiście o szarży po zewnętrznej i przedarciu się z ostatniego miejsca na prowadzenie w biegu 18). W półfinale czegoś zabrakło, może doświadczenia, może refleksu na starcie, może mocniejszej psychiki. Ale i tak reprezentant gospodarzy wyrobił w tym turnieju 500% normy. Swoją drogą, ostatni tak dobry występ Czecha na tym torze miał miejsce w 2003 roku, kiedy tegoroczny toromistrz, Tomas Topinka, również dotarł do półfinałów. Za to swój pierwszy i do zeszłej soboty jedyny występ w GP zaliczył wtedy? Josef Franc.
- Jason Crump: Australijczyk w dwóch pierwszych rundach, pomimo niezłej zdobyczy punktowej, prezentował się raczej bezbarwnie. Obwieszczony niegdyś ?królem Pragi? (3 wygrane turnieje z rzędu) przypomniał o swoich kompetencjach, odjeżdżając najlepsze zawody od bardzo dawna. Przed finałem wydawał się być głównym faworytem, ostatecznie po zepsutym starcie przyjechał drugi, ale wystarczyło to zarówno na pozostawienie bardzo dobrego wrażenia, jak i objęcie pozycji lidera klasyfikacji generalnej. Tego chyba nikt się nie spodziewał.
- Nicki Pedersen: jego przypadek jest nieco inny. Duńczyk odjeżdża naprawdę fenomenalny sezon, który jak dotąd nie miał odzwierciedlenia w GP. Turniej w Pradze był jednak powrotem Powera sprzed 4-5 lat. Po pierwszym biegu, przegranym z katastrofalnego wówczas drugiego pola, stopniowo się rozkręcał, by pewnie wygrać cztery ostatnie wyścigi, w tym ten najważniejszy. W klasyfikacji co prawda jest czwarty, ale ma tylko dwa punkty straty do prowadzącego Crumpa. Gratulacje.
NA MINUS
- Jarosław Hampel: o nim napisałem już wszystko, co najważniejsze. Jeszcze w pierwszym biegu wydawał się bardzo szybki, wściekle goniąc prowadzącego Golloba. Dalsza część turnieju do zapomnienia.
- Kenneth Bjerre: Duńczykowi od początku sezonu daleko do formy sprzed roku czy dwóch, ale jego występ na Markecie i tak stanowi negatywne zaskoczenie. Niedoszły zbawca Włókniarza Częstochowa okazał się lepszy tylko od jednego zawodnika, którym był?
- Andreas Jonsson: człowiek-sinusoida. Dramatycznie w Auckland, świetnie w Lesznie, tragicznie w Pradze. Prawem serii Goeteborg powinien wypaść dobrze, zwłaszcza, że pojedzie na swoich śmieciach, ale Szwed jest w tym roku tak nieprzewidywalny, że równie dobrze może wyjechać na tor na łyżwach i w stroju hokeisty.
Z przykrością muszę stwierdzić, że Praga w ostatnich latach stanowi jeden z najmniej atrakcyjnych punktów na żużlowej mapie świata. I tak emocji było znacznie więcej, niż rok temu, ale pierwsze dwie rundy zaostrzyły apetyty do tego stopnia, że czeskie danie smakowało wyjątkowo mdło. Oby na Ullevi było lepiej.
Marcin Kuźbicki
Podobne artykuły:
- Piórem po torze: Leszczyńska klątwa. Podsumowanie pięciolecia GP Europy
- Piórem po torze: Podsumowanie GP Nowej Zelandii
- Piórem po torze: Żużel po lubusku
- Piórem po torze: Za nami I kolejka Ekstraligi żużlowej 2012
- Otwarcie na Wschód – Moje wspomnienie z Togliatti
Tagi: Piórem po torze
Kategoria: Piórem po torze | Komentarze (0)